Moje wspomnienie o Jerzym Marcinkowskim zwanym „Marcinem”

Roman Wojtkowiak

Aż się wierzyć nie chce, ale przed 33 laty zmarł jeden z bardziej aktywnych speleologów poznańskich: Jerzy Marcinkowski zwany „Marcinem”, który miał jeszcze większy ciąg do wspinaczki powierzchniowej.

Ryc.1. Jerzy Marcinkowski – „Marcin”

Jerzy Marcinkowski przez większość ludzi gór, znany pod ksywką Marcin, a dla mnie szczuna z Wildy, czyli „wildeckiego wybij okna”, podobnie jak On, to był po prostu Jerzol. Urodził się w 13.09.1946 roku, w Poznaniu przy ul. Chwiałkowskiego 41 w kamienicy wybudowanej w 1908 r. przez jego dziadka murarza z posagu Weroniki Marcinkowskiej, babci Marcina.

Ryc.2. Kamienica przy ul. Chwiałkowskiego 41, gdzie urodzili się Jerzy Marcinkowski i Roman Wojtkowiak (fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Jest to kamienica ze wszech miar nietuzinkowa, ze względu chociażby na jej lokatorów. To w niej mieszkała rodzina Jana Nogaja, w której niepoślednią rolę odgrywała Rozalia Nogaj z domu Chwiałkowska. Żona Jana, matka 12 dzieci. To ona ukrywała w swoim mieszkaniu w tej kamienicy, swojego brata Marcina Chwiałkowskiego – komunistę, który tak naprawdę, ze znaną nam „tzw. komuną” sowiecką, nie miał nic wspólnego, ale którego za czasów II Rzeczypospolitej policja skatowała na śmierć. Więc został po wojnie, przez Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą okrzyknięty „ich człowiekiem”, bo tak naprawdę „swoich prawdziwych bohaterów” nie mieli. Napompowany na bohatera, tak, że jego nazwiskiem nazwano ulice, która nazywała się przed II Wojną Światową i tuż po niej – ul. Szwajcarską. To tej ulicy, patronem został Marcin Chwiałkowski, gdzie był przez swoją siostrę ukrywany. Za rządów PiS’u zamieniono nazwę na ul. Chwiałkę, bo jak to było rzeczywiście z „tą historią komunistów, zwłaszcza z ich przypisywanymi sobie herosami”, to nawet pan Bezradny-Radny, dr historii Aleksandrowicz nie wie! Z kolei synowie Rozalii Nogaj, Stanisław i Franciszek, byli bardzo zaangażowani w Powstanie Wielkopolskie. Najpierw działali w Towarzystwie Gimnastycznym „Sokół” i uczestniczyli w zajęciach drużyny skautowej, później w 1915 roku powołali klub sportowy „UNIA” przemianowany w 1917 roku, w Towarzystwo Sportowe „Unia”, prowadzące głównie działalność niepodległościową, maskowaną uprawianiem sportu. W czasie I Wojny zawiązali Polską Organizację Wojskową Zaboru Pruskiego. W czasie Powstania Wielkopolskiego zdobywali kolejno gmachy prezydium policji, koszary i arsenały. A zdobyta broń była przechowywana między innymi również w tejże kamienicy. W trakcie II Wojny Światowej w piwnicach tego budynku od listopada 1939 roku znajdował się magazyn broni oraz działała tajna drukarnia Narodowej Organizacji Bojowej.

Ojciec Jerzego Marcinkowskiego, Jan był kolegą Nogajów. Razem uprawiali sport, głownie lekkoatletykę i razem uczestniczyli w walkach o odzyskanie przez Polskę niepodległości. Tata Jerzego, po zakończeniu kariery sportowej był długoletnim działaczem lekkoatletycznym. Mama Zofia zajmowała się wychowaniem trzech synów: najstarszy Andrzej był fizykiem jądrowym, pracował naukowo w Instytucie Badań Jądrowych (IBJ) w Świerku pod Warszawą. Średni Kajetan–Kajtek, był pracownikiem naukowym Wydziału Budownictwa Politechniki Poznańskiej. To on zapoczątkował w rodzinie tradycje taternickie, ale ze względu na karierę naukową, a zwłaszcza zakaz żony, zakończył wspinanie się dość wcześnie. Dzięki takiemu zbiegowi okoliczności mieliśmy z Jerzolem, już od wczesnego okresu młodzieńczego linę wspinaczkową i karabinki. Jerzol dostał je od swojego brata, a ja się załapałem przy okazji, bo już od szeregu lat byłem jego serdecznym kolegą. Mieszkaliśmy w tej samej kamienicy, tylko że Jerzol na wysokim parterze, a ja na strychu. Chodziliśmy do tej samej Szkoły Podstawowej nr 39 przy ulicy Jerzego. Po lekcjach często wracaliśmy razem, a Jerzol dokonywał w sklepie ze słodyczami, niedaleko naszej szkoły na ul. Feliksa Dzierżyńskiego, zakupów cukierków mieszanki czekoladowej „WEDLOWSKIEJ”. Chociaż firma je produkująca, została dzięki „światłej i korygującej nieprawidłowości kapitalistyczne” ustawie Hilarego Minca zabrana prawowitemu właścicielowi i nazywała się „22 Lipca”. Aż w pewnym momencie okazało się, że nabytek ten dokonywany był z podbieranych drobniaków ojcu, co się dość szybko wydało. Ale jak to najczęściej bywa, w trakcie ojcowskiej rozmowy, okazało się, że to ja, jako kolega Jerzola, namawiałem Go do kradzieży i to wszystko moja wina. Więc on miał szlaban na wychodzenia z domu i spotykania się z Romanem. Tym nicponiem, nic nie wartym, złym duchem, który namawiał Go na takie niecne czyny. A ponieważ byliśmy wychowywani w sposób patologiczny, który w obecnych czasach paniom od wychowania czyli psychologom, śni się tylko w koszmarach zawodowych, więc Jerzol dostał paskiem parę razy po siedzeniu. Ja zostałem skarcony, ale już na tylną część ciała razów nie dostałem. Na szczęście ani moja mama ani mama Jerzola, Pani Zofia Marcinkowska, że o obu ojcach nie wspomnę, nie wiedzieli, iż są „patologicznymi rodzicami”, więc wizytacjami u psychologów nie zostaliśmy unieszczęśliwieni. My nie wiedzieliśmy, że jesteśmy patologicznymi dziećmi. Bo nikt nie znał wówczas takiego słowa! W tej słodkiej niewiedzy przyszło nam spędzić nasz wiek dziecięcy. Wspominaliśmy ciągle, z nostalgią lata 60. Wszyscy należeliśmy do bandy z Dolnej Wildy i mogliśmy bawić się na Górce – kupie piachu usypanej przez Niemców w czasie II Wojny Światowej. Biegaliśmy wokół stadionu (22 Lipca – obecnym „zabytku puszczańskim” w samym sercu Stołecznego Miasta Poznania), czy na żużlowej ulicy Chwiałkowskiego. Gdy się człowiek przewrócił i zdarła się skóra, to posypywało się ranę piaskiem, aby krew za mocno nie leciała. Chyba, że mama to zauważyła, to odkażała ranę takim czymś, co miało fioletowy kolor. Ale z pewnością nie był to denaturat. Następnego dnia znowu szliśmy się bawić w gonitwę, grać w „syra” lub dwa ognie. A największą „radochę”, czyli przyjemność sprawiało, jak mogliśmy pojechać na rowerach na „asfalt”. To jest wyasfaltowaną ulicę Maratońską i kończący się na niej placyk pod oficjalnym wejściem na Stadion 22 lipca. Na tych utwardzonych, ale gładkich powierzchniach odbywały się przeróżne gry i zabawy na rowerach. Nikt nie wiedział, że jazda bez kasku jest „zbrodnią ludzkości”! Jak się ktoś przewrócił, to nie jechało się zaraz na sygnale do szpitala, głowa poobijana czasami bolała, ale nikt nie wiedział, że to może być wstrząśnienie mózgu lub śmierć kliniczna! Matki się o nas nie bały, pewnie i drżały „całe w nerwach” ze strachu, że się pozabijamy, ale nie zabraniały nam ekstra fajnych zabaw. Wiedziały, że pasek uczy zasad BiHP (Bezpieczeństwo i Higiena Prawdziwej Zabawy). Nie chodziliśmy do żadnego przedszkola. Rodzice nie martwili się, że będziemy opóźnieni w rozwoju. Uznawali, że wystarczy, jeśli zaczniemy się uczyć od pierwszej klasy podstawówki.

Pierwsze „ekstremalne” zabawy polegały na strzelaniu z kapiszonów. Ojciec Jurka był aktywnym działaczem lekkoatletycznym. A w tym sporcie, do startu w biegach używano pistoletów na kapiszony. Kapiszony to były spłonki w formie miedzianej lub mosiężnej miseczki lub kapelusika, posiadającej wewnątrz warstwę piorunianu rtęci,, dzięki któremu przy ich zgnieceniu wydają głośny huk. Jurek podbierał ojcu kapiszony i strzelaliśmy sobie nimi dla zabawy. Możliwe, że uchroniło to nas od większych niebezpieczeństw. Zdarzały się bowiem jeszcze w czasach naszego dzieciństwa przypadki, kiedy to chłopaki znajdowali niewybuchy z okresu II Wojny i nimi próbowali pohałasować. Mając kapiszony, nie musieliśmy szukać granatów ręcznych, bomb czy nabojów, aby sobie „postrzelać”. Kładło się, taki kapiszon na kamieniu i drugim zgniatało miedzianą miseczkę, co powodowało „wybuch” i hałas. Co prawda lepiej było położyć spłonkę na krawężniku jezdni – w tamtych czasach krawężniki robiono z granitu i były bardzo gładkie. Wystarczyło uderzyć w leżący tam kapiszon cegłówką, która posiadała dużą płaską powierzchnię i miało się pewność, że po zgnieceniu i będzie odpowiedni huk. Najefektowniejsze było układanie kilka spłonek jedna za drugą na szynach tramwajowych. Wtedy można było się bawić w partyzantów warszawskich i udawać, że strzelamy do Niemców.

Pierwsze zabawy w sport polegały na uprawianiu skoku wzwyż i gry w badmintona. Gdy tata Jerzola przywiózł z Olimpiady w Rzymie w 1960 roku, jeden z pierwszych w Poznaniu, a może i w Polsce komplet rakietek i kometek do tej zabawy. Na okrągło odbywały się turnieje badmintona z wykorzystaniem sztyndra (trzepaka do dywanów), jako siatki odgradzającej dwa pola zawodników przeciwnych. Zimą jeździliśmy razem w góry na narty. Ja go zabrałem do swoich znajomych do Zakopanego, o On, a właściwe Jego tata zabrał nas na obóz lekkoatletyczny do Bierutowic koło Karpacza.

Później była szkoła średnia. Jerzy Marcinkowski, jako dziecko wykazujące „znaczny zasób wiedzy” i rokujący duże nadzieje uniwersyteckie, poszedł do „Marcinka” czyli Liceum Ogólnokształcącego nr 1. im. Karola Marcinkowskiego. Tam trafił do klasy, w której uczyli się również: obecny lekarz prof. Jerzy Nowak, geograf prof. Zbigniew Taylor, wnuk pana prof. Taylora światowej sławy ekonomisty czy nie mniej teraz znany fizyk prof. Andrzej Dobek. I to z Andrzejem Dobkiem, Jerzol, wtedy już Marcin, uprawiał wspinaczkę pobierając nauki od starszych kolegów, Wojtka Wróża, Jana Stryczyńkiego i Stanisława Zierchofera. Ze mną natomiast chodził po jaskiniach. Ale wszyscy razem jeździliśmy na nartach. Dla mnie prawdziwym obozem szkoleniowo-kondycyjnym, na którym nauczyłem się jeździć „nóżka w nóżkę”, były „wakacje”, jakie zafundowała nam przyroda w 1963 roku. Przyszła wówczas Zima STULECIA, a odchylenie poniżej średniej temperatury dla obszaru Wielkopolski wynosiło coś około 10°C. Były siarczyste mrozy i przez dwa tygodnie nie chodziło się do szkoły. Więc my, zapaleni narciarze (Jerzol, Andrzej, Zbigniew i ja), codziennie o godz. 7.00 jeździliśmy pociągiem do Osowej Góry. Na słynnych tamtejszych stokach, trenowaliśmy slalom, z nogami powiązanymi razem. Sznurowadłami! Aby prowadzić narty równolegle, uczyliśmy się jeździć na ugiętych połączonych razem kolanach. Więcej było przewracania się, niż jazdy. Jeszcze więcej czasu zajmowało podchodzenie – kto wtedy wiedział, co to są wyciągi? Ale to dobrze, że trzeba było tak intensywnie się ruszać i rozgrzewać, bo przy tym mrozie, moglibyśmy zamarznąć. Jedzenie drugiego śniadania polegało na początkowym podgrzaniu kromki chleba pod pachą, bo inaczej nie dało się jej ugryźć. W ten sposób ciężko „pracowaliśmy” całe dwa tygodnie, codziennie do godziny 15.15, bo o tej godzinie odchodził pociąg powrotny do Poznania. Zabierał on między innymi wychowawców z tak zwanego „Sanatorium” nad Jeziorem Góreckim. Była to dawna rezydencja Arthura Greisera, gauleitera NSDAP i namiestnika Rzeszy w Kraju Warty, która została wybudowana nad Jeziorem Góreckim w latach 1941-42. Do teraz powtarza się wersję, że po wojnie w pałacu ulokowano prewentorium dla dzieci chorych na gruźlicę. Tak naprawdę to nie było sanatorium, a Dom Dziecka dla dzieci, których rodzice wyjechali do „roboty” za granice. W ramach służby dyplomatycznej, czy też tylko z nazwy dyplomatycznej, a przed wszystkim wywiadowczej. Obecnie mieści się tam dyrekcja Wielkopolskiego Parku Narodowego oraz muzeum przyrodnicze.

Jerzy Marcinkowski bardzo chciał być wspinaczem, ale to ja pierwszy zapisałem się do Sekcji Grotołazów. Więc wiedziałem gdzie i kiedy są treningi na Cytadeli i na jeden z pierwszych treningów zabrałem Marcina z odziedziczonymi po bracie liną i karabinkami.

Dzięki temu wzbudziliśmy podziw i admiracje zaawansowanych we wspinaczce speleologów. „Bo przyszli Nowi. I się nie boją i robią różne drogi na „małej” i „dużej fosie”, a nawet walczą z powodzeniem na „grzybku””! A Marcin robił furorę swoim własnym sprzętem, jak i zachowaniem.

Nieco później, również w ramach obozów kondycyjno-treningowych, Marcin jeździł zimą z soboty na niedzielę do Osowej Góry na noclegi ze spaniem w namiocie i gotowaniem strawy ze śniegu lub z wody pobieranej z tamtejszego bajorka. Opowiadał, między innymi, jak to będąc z Andrzejem Dobkiem, pod Wielką Raczą w starym jeszcze schronisku, nie myło się menażek wieczorem, bo rano były zawsze bardzo dokładnie wyczyszczone. Pewnikiem przez myszy.

Później były Jego studia na Akademii Ekonomicznej i pamiętam jak siedząc wieczorem w schronisku, Jerzol nagle „wypalił”, że „teraz pewnie jego koledzy z roku wypijają kolejną butelkę wódki, bo właśnie dzisiaj mieli Absolutorium”!

Gdy ja opowiadałem mojej mamie o tym zdarzeniu, jej koleżanka, która również to słyszała, zaraz sobie wykombinowała, że „pewnikiem On nie uzyskał absolutorium i dla tego nie przyjechał. A teraz będzie musiał repetować następny rok”. „Zdroworozsądkowo myślącym” ludziom, w głowie się nie mieściło, że można tak kochać góry, ażeby dla nich poświęcić tak WAŻNĄ uroczystość, jaką jest Absolutorium. A przecież dla niektórych „oszołomów”, zdrowo rozumujących, mających inne preferencje, to był przecież niewiele znaczący ceremoniał, który nic nie wnosił! Nawet własnego potwierdzenia zakończenia studiów! To oddaje całą pasję Jurka. Bo dla Niego ważniejsze w tym momencie było uczestniczenie w porannym wschodzie słońca zza gór niż posłuchanie, jak przemawia Pan Rektor, Sekretarz PZPR, przodujący student, a na końcu chór odśpiewa: Gaudeamus igiturJuvenes dum sumus.

Ryc.3. Jerzy „Marcin” Marcinkowski „w cywilu”

W góry jeździł w szkole średniej tak często „jak tylko się dało”! A w czasie studiów jeszcze częściej. Bo w tym najpiękniejszym okresie życia dało się wykroić znacznie więcej wolnego czasu niż obecnie. Jak już człowieka zupełnie „roznosiło”, to jechało się nawet na sobotę-niedzielę w skałki podkrakowskie. Jurek, który nie wyobrażał sobie życia bez gór, a zwłaszcza Naszych Gór Wysokich i jeździł w nie często, a dla Władzy Ludowej „zbyt często”. Był, więc jak inni, co poniektórzy taternicy, dość dokładnie prześledzony i skrupulatnie inwigilowany przez Służby, stojące na straży jedynego słusznego ustroju. A wszystko dlatego, że w tamtym okresie taternicy przez nasze piękne skaliste góry, przemycali „nieprawomyślne” czasopisma, które mogły Obalić Ten Najlepszy z NAJLEPSZYCH USTROJÓW, w Polsce Rzeczpospolitej Ludowej, czyli socjalizm. Była tam między innymi literatura mówiąca rzeczywistą prawdę, a nie tą w interpretacji sowieckiej (Broniewskich, Iwaszkiewiczów, Kąkoli, Szymborskiej(?)), wydawnictwa z paryskiego Instytutu Literackiego np. „KULTURA” od Giedroycia. Więc wzywano „takiego miłośnika przyrody, a zwłaszcza gór tatrzańskich” na przesłuchania do SB („Smutnych Baranów, przepraszam Smutnych Panów – mających zawsze smutny, zawzięty wyraz twarzy, a to z tego względu, że muszą taką robotę wykonywać”). Gdy na pytanie pana ubranego po cywilnemu, nie żadnego mundurowego milicjanta: „Obywatelu, dlaczego tak często jeździcie do Zakopanego” padała odpowiedź: „Bo bardzo kocham Tatry”, to tylko „odwilż za Gierka” powodowała, że dany „ekolog”, (choć wtedy nikt jeszcze takich mądrych słów nie używał), nie dostał „po mordzie”. Parę lat wcześniej z pewnością tak by się skończyło!!! Ale teraz władza była zupełnie inna. I „szturchała” czy wysyłała do „pracy” ZOMO’wców, tylko w bardzo ważkich momentach i tylko jak „była okolicznościami zmuszona”. Chociaż jak mi zwrócił uwagę jego kolega szkolny, a zarazem partner od liny Andrzej Dobek, to Marcin nigdy politycznie nie był zaangażowany. Zbyt mocno pochłaniały go góry. A rozmowy, bo jak na samym początku rozmowy zaznaczył pan oficer: „to nie jest przesłuchanie, a rozmowa koleżeńska(!)”, jakie Marcin odbył z tajnymi służbami najlepiej świadczą o ich czujności! Jak to dobrze świadczy o służbach peerelowskich, dbających na każdym froncie o trwałość ustroju socjalistycznego w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Z warszawskiego kręgu „taterników”, przez Kraków i Tatry, trafili do środowiska poznańskich wspinaczy.

Jerzy Marcinkowski żył górami i żył dla gór! Czytając przeróżne opisy ludzi związanych z górami trafiam na cudowne opisy czy przymiotniki, opisujące daną osobę, jakim to: wspaniałym, fantastycznym człowiekiem był dany osobnik. Ponieważ ja tak nie potrafię to powiem tyko, że Marcin „był fest”.

Nie jestem wstanie wymienić wszystkich „odwiedzonych” i odkrytych przez Niego jaskiń. A jeszcze trudniej wymienić wszystkie „drogi skalne”, jakie przeszedł, jako pierwszy, albo nawet, jako jeden z kolejnych. Z tego co pamiętam, to Jurek jako posiadacz całego kompletu „Przewodnika taternickiego”, Witolda H. Paryskiego. „Tatry Wysokie” był rozchwytywany przez nas, biedaków nieposiadających takiego skarbu i zapraszany na wspólne „wyjścia”. A On, jako bardzo skrupulatny człowiek, zapisywał w swoim „kajecie” każdą drogę, którą zrobił. Notował: kiedy, z kim i ile mu to czasu zajęło. Po prostu skarbnica wiedzy!!! Teraz ten materiał byłby nieoceniony przy wspominaniu jego dokonań.

W początkowym okresie działalności chodzenia po górach, już nie szlakami, a nieco innymi drogami, był na dwóch wyprawach speleologicznych zorganizowanych przez Sekcję Grotołazów Akademickiego Klubu Turystycznego z Poznania. Bo wiosną 1966 r. ukończył kurs organizowany przez Sekcję Grotołazów AKT w Poznaniu. Wyprawy, o których mowa działały w jednym z najwyższych pasm gór Dynarskich – w Durmitorze. Dla tego wyprawy w tamten rejon , w których brał udział Jerzy Marcinkowski miały nazwy: „DURMITOR 66” i „DURMITOR 67”.

Ryc. 4. Członkowie wyprawy DURMITOR 67. Od lewej: Lechosława Błachowiak, Jerzy Marcinkowski w śpiworze, Hanna Kurek, stoją od lewej Bolesław Karpina, Alfred Rősler, Józef Grodecki, Zenon Sawicki, Roman Wojtkowiak, Eugeniusz Kameduła, Kazimierz Dobrucki (fot. J. Jędrysik)

Wyprawy te nastawione były na działalność speleologiczną – poszukiwanie nieznanych jaskiń, a głównym celem, niewygłaszanym na głos, było znalezienie, w owym czasie, najgłębszej jaskini Świata. Na tych wyprawach odkrytych i przebadanych zostało ponad 80 jaskiń.

Ryc. 5. Baza wyprawy Durmitor 67 (fot. J. Jędrysik)

Ale w trakcie tych wypraw dokonano również kilku spektakularnych wejść opisanych przez Jerzego Marcinkowskiego artykule zatytułowanym „Jugosławia 66-69”. Materiał ten ukazał się w Taterniku nr. 4 z 1970 r. gdzie wymienia On następujące ważne przejścia. Są to drogi „zrobione” w 1966 r. przez Jerzego Marcinkowskiego i Alfreda Rőslera na południowej grani Prutaša, Jerzego Marcinkowskiego i Romana Wojtkowiaka trawers Lajkonika z wejściem na jego najwyższy wierzchołek, wprost z doliny Dobri Do, „przez płytę”.

Ryc. 6. Na szczycie Prutaša. Od lewej: Alfred Rősler, Roman Wojtkowiak i Jerzy Marcinkowski (fot. J. Jędrysik)

Do dokonań, które autor uważa za godnych wymienienia w 1967 r. to były przejścia: Jerzego Marcinkowskiego i Romana Wojtkowiaka uznane, jako I wejście, na przełęcz między Savin Kuk a Sljeme, Kazimierza Dobruckiego, Józefa Grodeckiego, Romana Wojtkowiaka i Jerzego Marcinkowskiego wspinaczka wschodnim żlebem na Medweda, zdobycie Zubca I, drogą od południowego-wschodu przez Hannę Kurek i Jerzego Marcinkowskiego. Z kolei Jerzy Marcinkowski samotnie przetrawersował grań Zupcy (Zęby).

Nawiasem mówiąc było to I polskie przejście całej tej grani. Pierwszą próbę jej przejścia podjęli już w 1937 r. Orla i Ludwik Górscy.

Ryc.7. Zupcy (Zęby) – szereg imponujących turni w masywie Durmitoru (fot. R.Wojtkowiak)

Z pewnością do ciekawych osiągnięć Jerzego Marcinkowskiego należy opisana przez niego w Taterniku z 70 r. akcja, w trakcie trwania wyprawy DURMITOR 67. Pisze tam „Do działalności z pogranicza wspinaczki i speleologii zaliczyć należy największy sukces wyprawy z roku 67, a mianowicie II Przejście Kenionu Nevidio rzeki Komarnicy. I przejścia dokonali Jugosłowianie w r. 1965 w ciągu 3 dni (10 osób grupa szturmowa, 10 grupa wspomagająca i 11 osób grupa ratunkowa – kierownik M. Bojanowicz). Józef Grodecki, Jerzy Marcinkowski, Alfred Rősler i Roman Wojtkowiak przebyli kenion w półtora dnia (efektywny czas przejścia 16 godz.)”

W tymże samym roku, gdy wyprawa przeniosła się w Alpy Julijskie Jerzy wspinał się na Triglavie i „zaliczył” tam kilka nie najłatwiejszych dróg.

Chciałbym postarać się, chociaż w paru słowach nakreślić jego „wypady” i „przejścia”. Kilka pobytów w okolicach „Murowańca” czy to w namiocie na taborisku czy w Betlejemce, wspominam, jako jedne z najfajniejszych wakacji. Po którymś pobycie na wyprawie w Durmitorze, pojechaliśmy sobie odpocząć w Tatry. W ramach rekreacji poszliśmy na Żebro Pietscha na Żółtej Turni, a później w związku z dużą ilością wolnego czasu, poszliśmy na Grań Fajek. Tam dogoniliśmy trzy taterniczki, które również chciały zaliczyć tę grań. Do teraz mam w pamięci przerażenie tych dziewczyn, gdy je mijaliśmy na tej „drodze”, zjeżdżając z kolejnej turniczki w „kluczu francuskim”!

Ryc. 8. Jedna z turni na Grani Fajek (fot. Internet)

Polega on na lekkim uchwyceniu lewą dłonią liny zjazdowej (w przypadku praworęcznych), przepuszczeniu jej pod lewą pachą na plecy, skąd przechodzi pod prawą pachą i chwyta się ją w prawą dłonią. Daje to możliwość dociskanie liny do piersi, co powoduje zwiększanie oporu tarcia, a więc zwolnienie prędkości zjazdu. Jest to bardzo łatwy i szybki, ale też bardzo, bardzo niebezpieczny sposób zjazdu.

Ryc. 9. Lina gotowa do zjazdu z jednej z turni na Grani Fajek (foto. Internet)

My po zjazdach w 30-60 metrowe aveny w Górach Dynarskich, uważaliśmy, że dla nas, którzy „spuszczali” się na takie głębokości, „dyshonorem będzie” zakładanie klasycznego klucza zjazdowego podczas zjazdu z tak niewysokich turniczek.

Ryc. 10. Zjazd w kluczu zjazdowym bez dodatkowego sprzętu (ryc. A. Fyffe i J. Peter’a)

Bo w kluczu zjazdowym (jak na ryc.10 pokazano) w czasie naszej aktywności wspinaczkowej głównie się zjeżdżało. Więksi ryzykanci, a może osobniki z mniejszą wyobraźnią, używali do zjazdu klucz francuski, ale raczej nie w studniach czy na wyższych ściankach. O jakichkolwiek ósemkach, płytkach czy hamulcu z karabinków nikt nic nie wiedział. Wtedy nawet „małp” nie było!

W rejonie Murowańca byliśmy parę razy, zaliczając większość, jeśli nie wszystkie, liczące się tam drogi wspinaczkowe. W międzyczasie były pobyty w Morskim Oku czy w Tatrach Zachodnich. W tych ostatnich najczęściej Jerzy bywał zimą, gdy w jaskiniach było mniej wody. Chociaż gdy, w sierpniu 70 r. A. Okopińska i D. Szelenbaum zrobiły I Kobiece przejście Grani Tatr Wysokich, Jerzy wymyślił, abyśmy dokonali Przejścia Zimowego Tatr Zachodnich. Ruszyliśmy w środku nocy, ze schroniska Na Polanie Chochołowskiej, ale niestety cała akcja zakończyła się na Czerwonych Wierchach, ze względu na drastyczne załamanie pogody.

A z akcji jaskiniowych, w wakacje „gwiazdkowe” pamiętam najwspanialszą HERBATĘ ŚWIATA, jaką kiedykolwiek piłem. A dobrym wywarem z liści herbacianych nigdy nie pogardziłem. Pijałem później przeróżne herbaty czy to w Indiach w Górach Nilgirii, czy w Darjeelingu, że o nadzwyczajnym „specjale” zaparzanym ponad 2 godziny przez Chińczyka w Hanoi nie wspomnę. Ale ten napar pity zimową porą w Jaskini Zimnej czuje w ustach za każdym razem jak przypomni mi się Marcin albo, gdy delektuję się tym cudownym naparem. Tak się złożyło, że z Fredem pojechaliśmy w dół, do studni, a Marcin został na górze. Po „ciężkiej robocie”, idealnie mokrzy, do ostatniej skarpety, zmęczeni, że nie powiem zmordowani, wychodzimy na półkę, a tam Marcin raczy nas gorącą, świeżo zaparzoną herbatą. Zrobił ją z nudów! Do 1,5 l aluminiowego naczynia z kochera, wsypał całą (50 g!!!) paczkę herbaty „Madras”. Tej hinduskiej herbaty „Madras”, z czerwonym nadrukiem, paczkowanej w stolicy stanu Tamilnadu, dla CZSS „SPOŁEM”, Przedsiębiorstwa Obrotu Spożywczymi Towarami Importowanymi w Warszawie.

Ryc.11. Jedna z nielicznych, ale lepszych herbat dostępnych za komuny w polskich sklepach (fot.Internet).

Napar nie był luksferyczny, to znaczy nic przez niego nie było widać, bo był aż gęsty. Miał kolor mleczno-żółtawy a smakował bosko. To o takim napoju mówiły poematy, gdy opisywały biesiady greckich Bogów, wysławiając nektar, jaki otrzymywali, jako ich napitka, a która dawała im nieśmiertelność i wieczną młodość.

W następnych latach Jerzy Marcinkowski, poświecił się w zupełności wspinaniu, a nawet górom najwyższym. Do Klubu Wysokogórskiego został przyjęty w czerwcu 1967 r., a już od sierpnia 1969 r. był członkiem zwyczajnym. Stosunkowo szybko został instruktorem taternictwa, kierował klubowymi obozami i klubowymi kursami wspinaczkowymi. Również w Sekcji Grotołazów zajmował się szkoleniem przyszłych speleologów, którzy czasami zostawali znanymi himalaistami. Do legendy przeszły jego pytania „wyciągające” dla kursantów: „Co spowodowało, że zapisał się Pan(i) na kurs taternictwa (speleologii)”. Z odpowiedzi można by napisać niejedna książkę pt.: „Jak sobie mały Jaś, teorie względności wyobraża”. Albo inne pytanie, na które nawet nie wszyscy nauczyciele geografii dają prawidłową odpowiedź: „Jak się nazywa najwyższa góra w Europie?”. Prawie zawsze padała odpowiedz, czasami nawet z lekkim sarkazmem (Co za głupek takie proste pytanie zadaje!!!?). Oczywiście Mont Blanc! Bo taka wersja krąży wśród większości pedagogów – geografów. Skąd niby taka Pani nauczycielka może wiedzieć, że Elbrus, o wysokości 5642 m n.p.m., położony jest na terenie Kabardo-Bałkarii w Rosji, niedaleko granicy z Gruzją. I to jest najwyższy szczyt Europy, gdyż leży w całości swego masywu na terenie geograficznym Europy, poza umowną granicą podziału przebiegającą po grani Kaukazu.

Ryc. 12. Jerzy Marcinkowski (z horoleską na plecach), Andrzej Skłodowski, Zdzisław Kiszela (fot. Internet).

W Tatrach „zrobił” ponad 330 dróg, wspinał się również w Pamirze, Kaukazie, Andach, Hindukuszu i górach Mongolii – Charchira. Bardzo aktywnie działał w Klubie Wysokogórskim w Poznaniu. Prezesował KWP w latach 1981-1982, w zarządzie pracował za kadencji 1979-1981, a w latach 1985-87 był wiceprezesem KWP.

Ryc.13. Jerzy Marcinkowski, Wojciech Wróż i Janusz Kiwerski na ścianie Alam Kuh w 1969 r. (fot. A. Dobek).
Ryc.14. Marcin walczy w śniegu na ścianie Alam Kuh w 1969 r. (fot. A. Dobek).
Ryc.15. Marcin walczy w skale na ścianie Alam Kuh w 1969 r. (fot. A. Dobek).
Ryc. 16. W drodze w góry Afganistanu w 1973 r. Od lewej Wojtek Piotrowski, Jerzy Marcinkowski (kierownik), Janusz Kiwerski i Sławek Stachowiak (fot. nieznany).
Ryc.17. Marcin w górach wysokich.

Ślub ze znaną starszemu pokoleniu, długoletnią aktywną działaczka Sekcji Grotołazów lekarką, Hanną Marcinkowską, z domu Goszczyńską, odbył się w dniu 6.6.1968 r. Przy czym, nie wiem czy wolno o tym głośno mówić, ale gwoli przedstawienia Jego charakteru, należy wspomnieć, że Marcin przed podpisaniem aktu zawarcia związku małżeńskiego czyli najważniejszego aktu stanu cywilnego, sporządzanego przez Kierownika Stanu Cywilnego, nauczony doświadczeniem brata, kazał podpisać Hance ważniejszy dla niego AKT (papier, dokument, nie mylić AKT z Akademickim Klubem Turystycznym). Nie żaden akt, który jest częścią księgi stanu cywilnego, a dokument, który stanowił, dla Niego bezcenny certyfikat, iż: „ŻONA, Hanka nigdy nie będzie Mu zabraniała jeździć w góry i się wspinać”. Chciał mieć takie potwierdzenie przed zawarciem związku małżeńskiego!

Ryc.18. Hanka i Jerzy Marcinkowscy w latach 70. ubiegłego wieku (fot. A. Dobek).

Ze związku małżeńskiego z Hanną urodziło się dwoje dzieci Magda i Mateusz. Obydwoje w DNA (deoksyrybonukleinowym kwasie), czyli w wielocząsteczkowym biopolimerze, mieli zakodowane (w kodach genetycznych) po swych rodzicach, że będą ubóstwiali podróże. Mateusz członek Kluby Wysokogórskiego Poznań, wybrał raczej ściany otwarte na słońce, i poszedł w ślady ojca Marcina i głównie się wspinał. Magda nie została ani taternikiem ani „grotołazem”. Uczestniczyła w kursie wspinaczkowym, ale potomstwo i codzienna proza życia, spowodowały, że zawiesiła karierę „odkrywcy” jaskiń, co wcale nie znaczy, że skończyła zabawę z górami. To wśród jaskiniowców znalazła swojego wybrańca, Radosława Gałązkiewicza, z którym ma dwójkę dzieci.

Jerzy Marcinkowski po studiach pracował jako ekonomista w Zjednoczeniu Melioracji Wodnych ( za komuny były takie potworki gospodarcze), z której to firmy ciągle się urywał, bo miał bardzo ważkie sprawy do załatwienia. W książce wyjść, do której należało wpisać powód opuszczenia swojego miejsca pracy, wpisywał „wyjście do KW”. Prawie wszyscy myśleli, że jest On Bardzo Ważną Figurą, gdyż ciągle wychodził do KW. Ten skrót większości ludziom kojarzył się z Komitetem Wojewódzkim Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, bo to „Rząd rządził, a Partia KIEROWAŁA”. Tym rządem. Więc Jerzy robił sobie najzwyczajniej przerwę w pracy i nieindagowany przez nikogo, szedł do KW a więc Klubu Wysokogórskiego. Załatwiać niemniej ważne sprawy niż wypełniać kolejny arkusz z cyferkami w „robocie”. A może i istotniejsze, bo związane z górami! A gdyby ktoś był bardziej dociekliwy i doszukiwał się tego „KW”, to „Marcin” zawsze mógł się wytłumaczyć, że szedł do Prezesa Klubu Wysokogórskiego Koła Poznańskiego. Długi okres czasu, tym Chifem był prof. dr hab. Włodzimierz Waligóra z Politechniki Poznańskiej.

Ponieważ w tej nie najmądrzejszej „robocie” coś sensownego trzeba było też robić, Jerzy wykreślił na kalce technicznej, jako stary grotołaz, graniówkę Tatr Zachodnich z zaznaczeniem położenia ważniejszych jaskiń. Zeskanowaną światłokopie tej mapy przedstawia ryc. 18. Myślę, że po tylu latach Jerzy byłby zadowolony gdyby ktokolwiek zechciał spojrzeć na jego pracę, a jeszcze bardziej by się ucieszył, gdyby jakiś pasjonat gór wydrukował to sobie w formacie 1:1 i powiesił na ścianie.

Ryc. 19. Granówka Tatr Zachodnich z zaznaczeniem ważniejszych jaskiń znanych w 1970 r. Rysował Jerzy Marcinkowski – „Marcin”.

Jerzy Marcinkowski zmarł niemalże w swoje 41 urodziny, prawie u wrót Szpitala w Pokhar’ze w Nepalu, w dniu 17.09.1987 r. Pojechał na wyprawę, na uznawaną za jedną z najpiękniejszych gór świata, Górę Machhapuchhare, tam się źle poczuł i był na tyle chory, że partnerzy znosili go spod masywu Annapurny do szpitala do Pokhar’y. Niestety nie zdążyli. Zmarł prawie pod drzwiami szpitalnymi. Ponieważ nie umarł w centrum gór, koledzy przywieźli go do Poznania. Wiec nie leży „Marcin” w górach, Górach Najwyższych, jak całe życie marzył, a na poznańskim cmentarzu Junikowo.

Ryc.20. Najpiękniejsza góra świata: Machhapuchhare (Fishtail, Rybi ogon, 6997 m n.p.m.) (fot. Internet)